Po ćwierćwieczu od nastania nowego systemu i, coby nie mówić, wstrzeleniu się w końcu na wyższy poziom ekonomiczny (do nie zniszczonego ruską okupacją i systemem sovieckim zachodu, oczywiście wciąż nam jednak sporo brakuje), należałoby się spodziewać także awansu cywilizacyjnego społeczeństwa, co powinno się objawiać postawami obywatelskimi, większą integracją środowisk lokalnych, a także większą aktywnością filantropijną. Jednak niezbyt to jeszcze jest widoczne.
Owszem, są miejscowości, osiedla, kamienice, bloki, a nawet klatki schodowe, gdzie mieszkańcy są zorganizowani, potrafią się razem integrować, bawić i działać razem w swoim wspólnym interesie – tudzież pomagać potrzebującym ze swojego otoczenia, bo ślepy los nie wybiera i KAŻDY kiedyś, niespodziewanie, może potrzebować pomocy. Wiele w takich akcjach pomaga obecność jakiejś wyrazistej osobowości, lidera, a jak Bóg da, to autorytetu nawet!
Niestety nie jest to powszechne.
A niestety, żeby stać się społeczeństwem na najwyższym stopniu rozwoju (te ciągłe ściganie zachodu), takie zachowania są wprost niezbędne!
I niestety wciąż tu dominuje mentalność postsoviecka i wariacko-kapitalistyczna, gdzie każdy ciągnie do siebie, nie ogladając się na innych, a każdy powodowany innymi pobudkami.
Więc dla większości starych ludzi świat kończy się na drzwiach (lub furtce) ich własnego obejścia. Dalej to może być nawet potop!
Podam przykład swojej okolicy (czteropiętrowe bloki z późnego PRL), gdzie objawiło mi się niedawno, że w sporych mieszkaniach przebywają w większości postPeeReLowskie zombie i młodzi, przećpani najemcy, którym ogólnie wszystko wisi.
Starzy, to ofiary transformacji ustrojowej, którzy tyrali, by przeżyć i dorobić. Tyle, że po drodze gdzieś się pogubili. Integracja zeszła na plan dalszy, bo priorytetem było: przetrwać, się nachapać, zapewnić przyszłość swoim potomkom (mnie ten ostatni punkt niestety nigdy nie dotyczył). Taka odmiana wyścigu szczurów. Dziś ta zgraja dziadów i bab borowych (często z zacną emeryturą, na której wydanie nie mają ŻADNEGO pomysłu!) żyje w kompletnym oderwaniu od obecnej rzeczywistości – bo ta ich niezauważalnie wyprzedziła i znikła gdzieś za horyzontem. Rzadko opuszczają swoje bezpieczne siedliska (głównie po zakupy i do przychodni), żyją w totalnej nieufności (a i tak ich skroi ktoś sprytny i wygadany), a dzieci i wnuki, które wspomogli (wspomagają) kasą i słoikami, wpadają kurtuazyjnie od święta, by czynić szopkę pełną miłości i po zakończeniu przedstawienia (tudzież odebraniu gotówki i wspomnianych słoików) spierdalać co koń mechaniczny wyskoczy do swojego świata.
A starzy zostają z demencją i pilotem do televizora (jedyny sprzęt elektrotechniczny, który w miarę sprawnie obsługują) by zatopić się w bełkocie Radia Trwam i TVN 24…
Z czasem przestają się w ogóle ruszać i umierają. Bo kto przestaje się ruszać, ten umiera.
Pustostany po nich przejmują wnuczki, lub idą pod wynajem i też są traktowane jako przejściowy barak, gdzie otoczenie jest nieistotne, bo każdy młody marzy, by zamieszkać w jakiejś aglomeracji (a najlepiej w warszafce). Jak już wcześniej wspominałem: taka kredytowa karuzela bez końca, gdzie każde pisklę gdzieś spieprza, gdzie nie ma korzeni i przywiązania, bo trzeba być na swoim (?), które to swoje i tak przepadnie, bo następcy podążą gdzie indziej. Nowa fala owych pisklaków, alkoholizm swoich dziadów i ojców zamieniła na chemiczne używki. Ich xiężniczki i herosi są wychowywani w kompletnym oderwaniu od uczuć wyższych , bo najważniejszy jest człowiek sobie sam! Egoizm trwa i w tych nowych blokach, w nowoczesnych, strzeżonych dzielnicach (jakże podobnych do więzień?), gdzie ci oderwańcy pozostaną odrębni do bólu i skupieni w 100% na jakże chwytnym haśle: "Kariera i pieniądz!".
Jakby nic więcej nie istniało, a ta żałosna i ulotna kariera, tudzież niewielki w porównaniu z gigantami pieniądz miał jakiekolwiek znaczenie?
A ich dzieci to i tak będą beznamiętne ułomki – tyle że ze społecznego awansu…
Więc może czas w końcu trochę przysiąść i skończyć z dorobkiewiczostwem? Koninktura gospodarcza temu sprzyja. a tych starych zombiaków pooddawać do przytułków chociażby, gdzie ktoś by się nimi zaopiekował i pokazał nowy świat?
1,492 odsłon(a), dzisiaj nie było odsłon
Tak w te święta, w których czas wszyscy zjeżdżają w kąt rodzinny, trochę mnie naszło spostrzeżenie związane z ową mobilnością i demografią.
A więc normą obecnie jest, że dziecko, dwójka – trójka to już przesada i łapie się lekko pod patologię (matka już wtedy za choooja nie może pracować, ale te słynne 500+ coś poprawia w tej kwestii), no więc ta skromna jak na dawniejsze czasy czereda traktuje swój dom rodzinny jak pas startowy… i po osiągnięciu dojrzałości i odpowiednim wybiciu z progu frunie sobie w siną dal.
Czyli to co robili ich rodzice – kredyty, zapieprz ponad normę i ponadnormatywna spina – traci sens po osiągnięciu przez ich potomków wieku dojrzałego. Ten tak ciężko spłacany dom staje się pusty, a dzieciarnia zaczyna robić dokładnie to samo i… bez sensu! A rodzice powoli starzeją się w pustej (wciąż spłacanej) chacie i po osiągnięciu stanu demencji na ogół kończą w jakichś hospicjach. Taki niekończący się taniec ze śmiercią (i ratami kredytu do grobowej deski).
Na razie, na powrót ze świąt dostają słoiki od starych i ze swej na ten przykład podlaskiej ojcowizny wracają do swego warszawskiego korpo, by robić dokładnie to samo, tylko w innej scenografii.
Jakby postęp wymagał wyrwania korzeni?
Więc przynajmniej do II WŚ tak nie było. Przede wszystkim posiadanie poniżej trójki dzieci było traktowane jak patologia, a jedynaków wręcz wytykało się palcami! Z tej gromady dzieciarni (przynajmniej czwórka) jedno musiało przejąć schedę – reszta mogła fruwać. Dziecic przejmował dworek, rolnik ziemię, rzemieślnik warsztat, itp. Ojcowizna była świętością, a ziemia rodzinnym skarbem, a tym co nie łapali się na dziedzictwo, albo odczuwali potrzebę fruwania po świecie (lub mieli talent do nauki) odpalało się odpowiednią dolę… i wszystko w miarę sprawnie funkcjonowało!
Dużo zmieniła właśnie ta II Wojenka (Światowa żeby nie było). Przetasowanie ludnościowe w tej naszej zakorzenionej od tysiącleci krainie przekroczyło wszelkie normy i wykroczyło właściwie poza granice rozumu! Przynajmniej 1/3 mieszkańców Polski ma poobcinane korzenie!
I dalej, masochistycznie je sobie wycina! Nie ma już społeczności, siedlisk, dziedzictwa. Jest grzybnia. Co pokolenie wyrasta jakieś domostwo (ciężko spłacane), które zamienia się w zmurszałą purchawkę, umierającą po wydaniu nasion. Nikt nie chce wracać do miejsca, w którym się wychował, każdy gdzieś pędzi – byle dalej. Znaczy jest grupa ludzi, która zostaje, ale powszechnie uznaje się ich (niejednokrotnie całkiem słusznie!) za degeneratów.
Jakby obecność w jednym miejscu paliła ich w stopy?
Rozumiem jednak – uciec z blokowiska, wieżowców (fuj! ze slamsów trzeba spierdalać, to naturalne), ale zostawiać na przykład hektary ziemii, bo w korpo lepiej? Dom na wsi, po to by za ciężką harówę wybudować się za miastem?
No coś tu nie kaman!
924 odsłon(a), dzisiaj nie było odsłon
Czyli jeszcze o świętach.
W tym rocku jednak zaobserwowałem coś, co jeszcze w zeszłym aż tak nie raziło. Mianowicie zamerykanienie. I nie chodzi tu o zwyczajowy szał zakupowy (szaleństwo praktycznie). W Polsce to nie jest jeszcze takie płytkie, skomercjalizowane zapełnianie sobie pustego życia, a bardziej podświadoma (nieuświadomiona) pozostałość po PeeReLowskich czasach kryzysu, gdzie lodówę wypełniało się, czym tylko wpadło w ręce – to była kwestia przeżycia. Teraz nic nie wpada – wystarczy odstać swoje (ewentualnie zapłacić drożej, ale bez kolejki) i KAŻDA lodówa robi się nagle za mała. Dotyczy to zresztą każdego, dłuższego weekendu, a dla pobocznego obserwatora jest co najmniej szokujace i Boże Narodzenie zbytnio się nie różni od innych świąt, czy to cywilnych, czy religijnych.
Oczywiście w kolejkach przeważają osoby starsze – właśnie z owego PRL. Taka ich skromna tradycja.
Tu muszę wtrącić kolejną obserwację, która taką mentalność podkreśla w całości i bezdyskusyjnie. Otóż co piątek, praktycznie pod moimi oknami, staje sobie jakimś tam niemieckim kombiakiem rolnik sprzedający swojskie (kto wie?) mleko, jajca, tudzież kartofle. Ziemniaki można kupić u niego bez problemu (tanie i dobre – ostatnio brałem :), na jajca i mleko są zapisy. Towarzystwo oczywiście jest zawsze to samo – grupka najwyżej 10 dziadków i babć, którzy potrafią czekać na ten samochód nawet ponad godzinę, niezależnie od pogody! Taka skromna, zintegrowana grupa, która w normalnych warunkach spotykałałaby się pod znakiem jakiegoś hobby (w PRL hobby było jedno – chlanie podłej, ciepłej wódy), tudzież w jakimś pubie, cukierni, itp. Tyle że to jest poza zakresem polskiego, zwykłego emeryta… więc sobie tak tuptają pod kioskiem RUCHU (a jakże – jest tu taki!) czekając na swojskie (podobno) mleko i jajca z niezestresowanych podobno kur…
Ale nie o tym. Jak zwykle o muzyce, a konkretnie o kolędach, których my Polacy mamy multum, w różnym zakresie, a i da się z nich ukręcić coś całkiem odlotowego, jak na przykład zrobił to staropolski punk, pod jakże zacną nazwą "Parawino".
Tyle że media tego już ostatnio absolutnie nie chwytają i w radiotelevizorniach leci anglojęzyczny chłam spod znaku: "Mery Christmas" (rozumiem: ta Mery to hołd złożony Maryi, czy cuś)? O reklamach nie ma co wspominać, bo tam już polskości nie uświadczysz. Wiadomo, agencje reklamowe są przepełnione zaćpaną młodzieżą, posługującą się co najmniej slangiem polsko/angielskim. Dla nich normalne jest anglo/amerykańskie, a czymś dziwnym i wszetecznym są wszelkie zdania złożone w czystym języku polskim. Poza tym w hAmeryce Boże Narodzenie to przemysł już właściwie i tematów pobocznych spod znaku muzyki wyprodukowano tam kilometry i tony i cały czas się coś tam uskutecznia w tej kwestii.
Co nie ma nic wspólnego z Bożym Narodzeniem, a bardziej z handlem i komercją.
Gorzej, że to chwytają dzieci i zaczynają napier…dalać powszechnie tenże chłam, co miałem okazję doświadczyć podczas osiedlowej choinki, coś tak w Mikołajki. Z trójki bahorów, dwoje zapuściło jakieś dżingo bells i inne kupy, a jedno pokaleczyło kolędę w sposób nieprawdopodobny! Nie wiem, czy to wpływ programów spod znaku Idola, powszechnej emigracji zarobkowej w kierunku krajów germańskich i anglosaskich (chociaż "Cicha Noc" jest czymś uniwersalnym), czy zupełnym poddaniu się rodziców tej zachodniej, komercyjnej fali? Może wszystko naraz?
Jedno jest pewne, mamy dobry zestaw kolęd, ale ich nie wykorzystujemy.
A co do Bożego Narodzenia (świąt znaczy), maniakalnie będę powtarzał, że wolę Wielkanoc, bo przynajmniej czas (wiosna) i miejsce pokrywają się z realnymi wydarzeniami, a i nie jest to takie zobowiązujące, a z tego zimowego cyrku, to albo komercha, albo pogaństwo co i rusz wystawia nogi (chociażby z pierwszej ręki: czerwony krasnal od coli i puste miejsce przy stole, które nie jest dla jakiegoś tam przybłędy, a symbolicznie dla tych co odeszli!).
Czyli cyrk robi się już totalny i powoli zmierzamy ku zanikowi jakichś podstaw religijnych (jeżeli w ogóle kiedykolwiek takie były), które zastąpi prawo popytu i sprzedaży, jak to już od lat mają w USA.
A Wielkanoc cokolwiek się broni.
PS Życie właśnie dopisało ciekawy epilog do wczorajszego wariactwa zakupowego. No więc nie dość, że po wielu latach Wigilia wypada w niedzielę, to ta niedziela zrobiła się… handlowa! Ludzie tradycyjnie nie załapali tematu i po wczorajszych tłumach, tudzież tasiemcowych kolejkach (chociażby po chleb)… dzis nie ma śladu! Nawet fryzjer działa od samego rana i ma klientów!
1,018 odsłon(a), dzisiaj nie było odsłon
Wróciłem właśnie przed chwilą z hipermarketu, gdzie przed stoiskiem z chlupiącymi w skromnej wanience owymi karpiami, kłębił się tłum (do wigilii został równy tydzień!), głównie starszych osób. Brali żywe, mimo mozliwości zakatrupienia na miejscu owego płetwala, przez odpowiedniego, wynajętego na ten czas pracownika.
Czyli starym, PeeReLowskim zwyczajem, wrzuca się toto do wanny, gdzie naturalnie blokuje czynności chigieniczne rodziny (Polacy najgorzej śmierdzą tuż przed świętami).
"Zwyczaj" owy, jak wiele innych, absurdalnych najczęściej zachowań, został zaszczepiony właśnie w czas PRL (45 lat płukanki mózgowej) i patrząc na te stracone pokolenie/a naprawdę cierpię, widząc ich oderwanie od w miarę normalnej już rzeczywistości. Niegdysiejsza nienawiść do strefy emeryckiej, ostatnio przechodzi już we współczucie. Oni są skrzywieni, jak mieszkańcy Korei Północnej, ale to w sumie nie ich wina.
Gorzej, że te chore "obyczaje" i zachowania przechodzą na następne pokolenia i końca jakby nie widać…
Ale wracając do płetwala zwanego dalej Karpiem. To ryba podła w smaku (przymulista) i wymagająca większego cokolwiek kunsztu kulinarnego, a rozpowszechniona przez zdaje się Gomułkę, jako taki mięsny kartofel mający wypełnić puste brzuchy wygłodniałego społeczeństwa.
I jako ten kartofel się go czci – moim rówieśnikom, pamiętającym PRL z dzieciństwa, karp właśnie kojarzy się z czymś zajmującym wannę = święta, a to coś tak podprogowo uzależniającego, jak ssanie sutka swojej kochanki/żony/dziewczyny… Z pewnych zachowań nie zdajemy sobie po prostu sprawy, bo zostały nam wtłoczone – często nieświadomie.
Tyle, że owego karpia da się dobrze i smacznie przyrządzić…
Tu takie małe wspomnienie. Otóż dzieciństwo spędziłem na Mierzei Wiślanej i ryby wszelakiego rodzaju, w różnej postaci, stanowiły podstawę mojego wyżywienia (oprócz galaret, bo te toleruję tylko w formie owocowej – reszta jest dla mnie równie nieapetyczna co flaki). Łososie, wędzone węgorze – to było dla mnie normalką. Teraz to luksus. Dorsza wpierdzielało się w ostateczności, a karpia… tylko na święta, bo już taka tradycja.
Sęk w tym, że nikt tam nie trzymał żywych ryb (świniaki, krowy i kury, owszem, jak to na wsi). No do dzisiaj, jak chcę zjeść śledzia, to nie kupuje całej ławicy i nie wpierdzielam jej do basenu przynajmniej! Tudzież szprotek ( skubanie wędzonych bardzo uspokaja, to wręcz kontemplacyjna czynność – co niewielu już rozumie). No co tu dużo mówić: mamy w Polsce całkiem spore pogłowie wędkarzy, ale czy któryś z nich przynosi żywe ryby do domu i pakuje je do wanny?! Tu by prędzej, czy później zainterweniował psychiatra.
A przed wigilią nagle to co nienormalne staje sie normą!
I tu nie chodzi o kwestie ekologiczno, wegetariańskie, czy coś tam. Jak wspomniałem, wychowałem się na wsi, wiem co jem i lubię to jeść, ale na litość Boga, czy chcąc sobie usmażyć schabowego, kupuję żywą świnię i trzymam ją na balkonie?! Tudzież chcąc zjeść udko z kurczaka, przyganiam go sobie do domu (2 piętro w centrum dość żywego osiedla)?!
A karpie kupują żywe.
Nonsens i paranoja…
936 odsłon(a), dzisiaj nie było odsłon
Jako że z zamiłowania poszedłem w stronę literatury (czytam – pisać wciąż usiłuję), to pragnę coś wspomnieć o literatach lat ostatnich, z piórem mistrzowskim.
Niestety wszyscy zeszli, aczkolwiek to było jeszcze niedawno.
Zacznijmy od tego, że znana maxyma głosi, iż lepiej napisać jedną, dobrą książkę, niż sto bylejakich.
Niestety w dzisiejszych czasach idzie się na ilość w jakiejkolwiek dziedzinie (technika, muzyka, tudzież literatura), byleby dożyć do pierwszego.
Byleby zrobić sławę. Na chwilę choć zacelebrycić przynajmniej.
Nie tędy droga niestety.
Owych trzech mistrzów lat ostatnich to: Stanisław Lem, Philip K. Dick i Terry Pratchett. Dwóch anglojęzycznych i Polak (znak czasów). Chociaż narodowości różnej: Polak, Amerykanin z Kalifornii i Anglik.
No i wszyscy oni niestety są zaprzeczeniem tej reguły. Takie wyjątki ją potwierdzające.
Najsłynniejszy z nich, namiętnie teraz wprost przenoszony na ekran przez ziomków Amerykanin (Dick) ciągnął jeden w sumie temat, ale jakże niesamowity! Dotykał czlowieczeństwa, poszukiwał czegoś ponad i takie tam już wałkowane chociażby przez Lecha Jęczmyka na naszym poletku. Robił to z gracją i w takiej ilości, że przynajmniej nad tym można by się zastanowić (chociaż ilość używek, które pomagały w jego twórczości jest równie ogromna i trochę tłumaczy jego nadaktywność).
Nasz rodzimy Lem trzaskał swoje opowiadania równie mocno, acz już bez używek, a ich rozrzut był taki, że ów Dick nie wierzył w jego istnienie i za dziwnym nazwiskiem "Lem" spodziewał się tuzina przynajmniej komunistycznych, PeeReLowskich pisarzy!
Co już świadczy o geniuszu tego skromnego Lwowiaka.
Ostatni ze zszedłych – Pratchett, poszedł w zupełnie innym kierunku i do końca życia ciągnął właściwie jeden temat, co dla innych twórców jest co najmniej niszczące! Jego Cykl Dysku jest niekończącą się, humorystyczną opowieścią, osadzoną w jednym świecie… i w zasadzie pisaną na jedno kopyto!
Mimo to nie nudzi ani przez chwilę, jak muzyka Lemmy Kilmistera, czy AC/DC.
Tak potrafią tylko mistrzowie.
887 odsłon(a), dzisiaj nie było odsłon
Mija już prawie 30 lat od zmiany systemu z nienormalnego, sovieckiego (czy tam socjalistycznego), centralnie planowanego, na… równie nienormalny, ale za to promowany jako wolnorynkowy i kapitalistyczny.
Miało być parę lat przejściowych problemów (tak mówili – a lud umęczony uwierzył) – wiadomo, czas zmian i chaosu, ale potem… uoooo!!! Czego to nie miało być! Raj banana i kokosy! A od kiedy zaczęto usilnie wciskać nasz kraj w ramy UE (przy pomocy narastających przepisów – pasujących do krajów zachodnich, a hamujących rozwój rozpieprzonej gospodarczo Polski), no to już miała zapanować sielanka, a zarobki i emerytury miały osiągnąć poziom zachodni!
Jak wiadomo, nic takiego się nie stało, a my wciąż jesteśmy najbiedniejszym rejonem UE.
Albowiem usilnie chciano doprowadzić do upadku państwa przy pomocy z pozoru potrzebnych działań (tak to tłumaczono) przy medialnej, doprowadzonej do perfekcji propagandzie. Wytłumaczę to jak zwykle od końca. Obecnie wychodzi na jaw patologia związana z tak zwaną reprywatyzacją kamienic w Warszawie. Prywatyzacja to ogólnie słowo klucz, przy pomocy którego regularnie rżnięto większość narodu w bezbronne odbyty. Otóż dotkniętych nią zostało prawie 50 tysięcy lokatorów!!! W samej Warszawie! To jakby sprzedać (i exmitować) cały Tczew! Wyszło nawet ostatnio, że usłyszeli oni od tej urzędniczej mafii jakże słynne hasło: "wasze ulice, nasze kamienice"! Najtragiczniejsze i najbardziej bolesne jest to, że po II WŚ owe kamienice w zasadzie nie istniały, a Warszawa była morzem ruin, a budynki, ot tak, oddawano w pełni odbudowane i nikogo to nie ruszało. Prawo było nieme, media ciche, bo to panie już tak jest w kapitalizmie. Jeśli kapitalizm=bezprawie, nędza i złodziejstwo, to i owszem, jesteśmy (byliśmy właściwie – niemrawo się zaczyna bowiem to porządkować) przodujacym krajem "kapitalistycznym". Już od prawie 30 lat.
Ale to był drugi etap rozszarpania kraju przez układ zamknięty, czyli służby specjalne PRL (i związku sovieckiego). Szczęśliwie przyhamowany w swej kulminacji i co nieco się nawet może uda przywrócić normalności.
Nie da się jednak odwrócić tego, co stało się na początku lat 90 (a i trwało to dobrą dekadę).
Zaczęło się od likwidacji PGRów. Tego cholerstwa akurat nikt nie żałował i nie bronił, tyle że została po tym czarna, patologiczna dziura, która wciąż niewielu obchodzi.
Ale Polska była jeszcze wtedy pełna firm po Gierku. Owszem, zacofanych sprzętowo, źle zarządzanych (jak to w PRL), ale do uratowania. Trzeba było tylko zainwestować i zmienić sposób zarządzania. Niewiele w sumie. Tyle że tam wtedy zadziałało inne, magiczne hasło: "inwestor strategiczny". Ów inwestor to zazwyczaj była konkurencyjna korporacja z zachodu, której jedynym interesem było przejęcie i skasowanie niedoinwestowanego przeciwnika.
I to się udało.
Resztę działających firm poprzejmowali ubecy i ich rodziny (teraz to już ciągnie trzecie pokolenie).
A masa zwyczajnego narodu tak naprawdę wciąż wegetuje. Małe, pozostałe przy życiu firmy, ledwo wiążą koniec z końcem. Pracownicy najemni wciąż działają w systemie folwarcznym, gdzie pan przez swych zarządców (kierownictwo niższego szczebla) ciśnie ich równo do posadzki, by równo i cicho wyrabiali normę. Żeby przeżyć, zapieprzają po 24h na dobę, spłacają kredyty, a za normalną pracę nie mają co liczyć na normalną zapłatę. Dzięki temu jakieś 3 miliony ludków nie wytrzymało i wyjechało w zachodnią cholerę, gdzie za normalną pracę, w normalnych warunkach normalnie się zarabia.
Obecny rząd wieszczy sukcesy, ale do sukcesów jeszcze daleko!
Pozostała mentalność owa folwarczna i tak przez te trzy dekady zaczopowany układ zamknięty (do 3 pokolenia włącznie – jak wspomniałem), że powrót do normalności będzie trwał kolejne dekady, a i wyłuskanie pasożytów z poprzedniego systemu nie obędzie się bez bólu.
A nam przez ten czas nie wzrośnie poziom życia.
Nie ma z czego.
Mimo niskiego bezrobocia, wciąż jesteśmy krajem wschodnim, azjatyckim, montażownią dla zachodnich koncernów, bez swojej techniki, przemysłu, pomysłów, gdzie przeciętna płaca jest jeno ułamkiem europejskiej. Polacy nie mają przyszłości niestety…
…i jaj…
Nieszczęśliwy, wykastrowany naród…
PS W każdym normalnym kraju 50 000 ludzi wywalonych na bruk wywołałoby co najmniej zamieszki… Ba! W Poznaniu dochodziło do podobnych wynaturzeń i jakiś cwaniak oczyścił z lokatorów 12 kamienic. Mieszkańcy trzynastej się zjednoczyli, sprawę nagłośnili, wynajęli prawników… i swoje mieszkania obronili! Ci Warszawiacy zawsze wydawali mi się jacyś dziwni…
1,022 odsłon(a), dzisiaj nie było odsłon