Siedzę sobie na urlopie, planuję coś dalej, niż sprzątanie pivnicy mej, ale…
No właśnie na dniach zacznie się w dalekim Kostrzyniu festiwal imieniem Owsika. To wbrew pozorom nie jest jakiś Poland, czy Błódstok, ale zlot fanów owego Jurka.
Tu muszę dać wtręt taki (nie mylić ze wstrętem), trend właściwie: zjadłem zęby (a dokładnie wątrobę) na festivalach, koncertach, zlotach i tym podobnych. I to z dwóch stron! Przed sceną i za.
Nigdy mi się tam nie pałętał po scenie jakiś skrzeczący konus – natychmiast by dostał wjebane.
To po pierwsze.
Jestem człowiekiem w miarę pracowitym, więc jak jeździłem na występy wszelakie, to pierwszym i podstawowym wymaganiem moim, za zapłacony wstęp była muza.
Kwestie szalone, postkoncertowe, były tylko dodatkiem.
Fajnym – ale dodatkiem.
U Owsika to podstawa.
Znaczy klimat na polu – nie muza!
To tak po drugie mnie odrzuca.
Przez 30 lat stwór ów wychował sobie na tym klimacie z badziewiem w tle (dokładne zaprzeczenie prawdziwego festivalu!) już drugie pokolenie fanatyków, którzy co rock zmierzają tam… bo za darmo!
Wypuszczeni ze swojego kieratu i prowincjonalnych uwiązań, tam raz na rock się uwalniają w pełni i jak ci neofici zagarniają dla siebie całą przestrzeń!
Bo za darmo.
90% bywalców tego spędu nie ma ŻADNEGO POJĘCIA o rocku… w zasadzie w ogóle o jakiejś muzie!
Oni tam są, bo są.
Bo można się napić, poruchać, zajarać.
A w domu tego nie mogą – przez pozostałe 360 dni w rocku :)
Rock tam jest tylko plakietką – dla uzasadnienia tej sekty.
Więc niech nam żyje Jurek O.! I niech błoto wam smakuje czcigodni, prowincjonalni łykacze pseudorockowego szlamu…
1,169 odsłon(a), 2 odsłon(a) dziś
Dodaj komentarz