Wkroczyliśmy juz w trzecią dekadę trzeciego tysiąclecia. PRL jest coraz bardziej mglistym wspomnieniem, a dla drugiego, rosnącego bez niego pokolenia, jest wręcz czymś niepojętym! Tym bardziej, że w szkołach o nim nie uczą – co paradoksalnie jest jedną z jego pozostałości. Tak, system nauczania pozostaje niezmienny od lat 50 XX wieku i jest nastawiony na sprawianie uczącym jak najmniejszych wysiłków, a nauczanym wdrażanie jak największego oportunizmu. Tak, dzięki temu już od pierwszej klasy jesteśmy wychowywani na potulne dziewczynki, odporne na samodzielne myślenie i upokarzanie, za to pokornie chłonące jakąkolwiek "wiedzę" od tych z góry i uniżenie wypełniające polecenia swoich nadzorców.
Dlatego jest, jak jest. W porównaniu z cywilizowanym światem, polski poziom buntu jest praktycznie równy zeru. PRL i prawie 50 lat dominacji sovieckiej uczyniło z nas ludzi wschodu. Cichych, pokornych i bezdyskusyjnie podległych hierarchii.
Staliśmy się dziewczynkami z pierwszej ławki, nastawionymi tylko i wyłącznie na zdobycie świadectwa z czerwonym paskiem.
Reszta otoczenia jest nieistotna!
Liczy się tylko cel pod nazwą: wegetacja. Liczy się tylko wypłata (maximum 1/4 w porównaniu do dowolnego kraju w starej UE) i nadgodziny pozwalające przeżyć (najdłuższy czas pracy w całej UE). W Polsce są też najszersze widełki płacowe, czego nasze wołki robocze z samego dołu jakby nie zauważają, a pomaga im tego nie widzieć tajemnica dotycząca zarobków (kompletne juz kuriozum światowe!). A widełki owe są ciekawostką samą w sobie (też na skalę co najmniej europejską): w miarę wzrostu stanowiska, wypłata rośnie w ciągu geometrycznym! Stąd też słuszny strach zarządców przed ujawnieniem tych niesprawiedliwych cokolwiek dysproporcji.
Związki zawodowe są kpiną pasożytującą tylko w budżetówce, rady pracownicze to zazwyczaj klakierzy zarządu bez wpływu na cokolwiek.
I tak od 30 lat.
Tyle że ostatnio coś się zmieniło. Z rynku pracodawcy i 30% bezrobocia, w krótkim czasie kraj nasz stał się (teoretycznie) rynkiem pracownika, ze śladowym bezrobociem (mimo plandemii!). Dodatkowo na rynek pracy weszło pokolenie millenialsów, świadome sytuacji i mające wywalone w coś, co było normą w latach dziewięćdziesiątych: zapieprz za michę kartofli, bo nie ma innych opcji. Ale mentalność pracodawców nie zmieniła się ani na milimetr!
Ciągle panuje hierarchiczne (wschodnie) podejście do pracowników. Każde wyższe stanowisko jest traktowane jako dar od losu i pilnowane jak buda przez burka! Każde polecenie z góry jest bezdyskusyjnie i natychmiastowo przekazywane w dół drabinki zawodowej. Chociażby było najbardziej bezsensowne. Oszczędności, co naturalne, też są wymuszane na tych z samego dołu. Brzmi paranoicznie, ale niestety wciąż się to dzieje. Nie istnieje racjonalne zarządzanie, a tylko wymuszanie. Ale co się dziwić: Polska to wciąż kraj zagranicznych montowni, gdzie innowacje są niepotrzebne, a liczy się tylko wypełnianie norm. Pomysłowość, samodzielność, usprawnienia – to wszystko jest zbędne! Kreatywni pracownicy to kłopot zagrażający wykonaniu planu. Zbędne ryzyko. Ryzyko w polskich montowniach jest absolutnie wykluczone.
Więc te nasze strefy ekonomiczne są wypełnione potulnymi biorobocikami, popędzanymi do manualnej pracy (normy kurwa!) przez roztrzęsionych o swoje stanowiska kapo. Kapo jest nietykalny, nawet jak ma potężne problemy z psychiką. Kapo trzeba się przypodobać za wszelką cenę – bo inaczej wywali z roboty (?!). Biorobociki są szczęśliwe, bo w końcu dostają tą swoją upragnioną miskę kapusty z cebulą. Wolny czas im niepotrzebny.
Im wystarcza wegetacja.
Ale z taką mentalnością jeszcze długo będziemy w ciemnej dupie.
Nie żal mi tych ciężko zasuwających podludzi, ale na obecnej sytuacji cierpią tacy jak ja: ludzie zachodu, którzy pracują po to, by żyć, a nie żyją po to, żeby pracować.
1,279 odsłon(a), 2 odsłon(a) dziś
Dodaj komentarz